Po wylewie w 2010 r. moja praca nie ustaje. Nadal każdego dnia ćwiczę
fizycznie, logopedycznie, ćwiczę pisanie i precyzję.
Wszystkie
ćwiczenia się zmieniły, bo poszłam do przodu. Ćwiczę trochę mniej na materacu,
w zamian za chodzenie na bieżni, na której to, co jakiś czas zwiększam dystans.
Oprócz tego 2 razy w tygodniu przychodzi do mnie rehabilitantka i kilka razy w
roku jeżdżę do Tajęciny na 2-tygodniowe turnusy.
Do
odzyskania sprawności potrzeba dużo chęci i samozaparcia, ale i środków
finansowych. Bo bycie niepełnosprawną kosztuje.
A jeśli ktoś
myśli, że siedzenie w domu jest fajne, to się grubo myli. Może przez tydzień,
góra 2, ale nie przez 6 lat. Powiem kolokwialnie – praca zawodowa to mały
pikuś, w porównaniu do niepełnosprawności, bo pracuje się przeważnie od
poniedziałku do piątku, ma się urlop, wolne święta, a jak się ma dość, to się
po prostu można zwolnić, a osobą niepełnosprawną jest się cały czas i nie można
powiedzieć: dziś nie będę jeździć na
wózku, bo nie mam nastroju.
Teraz, kiedy
wszyscy idą do pracy i zostaję sama w domu do 15.00, faktycznie zostaję sama,
babcia przychodzi tylko o 12.00 dać mi zupę, bo do kuchni prowadzą schody, po
których ja sama nie wejdę. Ale rozkładam sobie sama materac, na który sama
schodzę i ćwiczę. Sama przechodzę z niego na wózek, składam go i sprzątam.
Później sama robię sobie kawę i to wszystko na wózku.
I co, nie da
się?